Grand prix Kanady trzeba z góry będzie przypisać do klasyfikacji tych najnudniejszych w sezonie. Nie było to coś do czego nas przyzwyczaił tor w Montrealu. W zeszłym roku pełno dramaturgii, zmiennej pogody i strategicznych szachów. Istna kolejka górska. W tym roku wyścig również można by porównać do kolei, a to ze względu na pociąg DRS, który zdominował środek stawki.
Zanim jednak o samym wyścigu to porozmawiamy o kwalifikacjach oraz zahaczymy o kilka ciekawych plotek z zeszłego tygodnia. Pierwsza rzecz, która mocno rzucała się w oczy to fatalna forma McLarena. Wiem, że fatalna to mocne określenie, ale tak właśnie należy odbierać przejście z bycia niedoścignionym dla reszty stawki do walki o ledwo czwarte miejsce. Oczywiście za daleko jest tutaj to zwiastowania upadku McLarena, bądź sugerowania, że zmiana regulacji uderzyła w nich dopiero teraz. Wypadek przy pracy, który przecież i przydarzał się Mercedesowi czy red Bullowi za czasów ich „dominacji”. Kwalifikacje „pomarańczowi” kierowcy ukończyli na siódmym miejscu (Norris) i na trzecim (Piastri). Zwycięstwo przypadło Russelowi, który już w zeszłym sezonie już czuł się na tym torze bardzo dobrze. Drugi był Max Verstappen. Panowie Max i George postawili na dość nietypową strategię, jeśli chodzi o ostatnie przejazdy w Q3, które były też ich najszybszymi. Postawili na opony pośrednie (Medium). Zazwyczaj na tych ostatnich przejazdach zespoły stawiają na najszybszą mieszankę, czyli opony miękkie. Po raz kolejny jednak w tym sezonie okazało się, że opony z żółtym paskiem szybciej dochodzą do optymalnego stanu, gwarantującego najlepszą przyczepność.
Przy kwalifikacjach warto także wspomnieć o kolejnym, równym występie Isacka Hadjara, który przed karą zajął dziewiąte miejsce. Francuz w trakcie weekendu dostał bardzo ciekawą radę od byłego Mistrza Świata Nico Rosberga. „Jeśli dostaniesz propozycję z Red Bulla, aby zastąpić Tsunodę odpowiedz Nie”. To kolejny raz, kiedy media sugerują, że to nie kierowca jest tam problemem, a bolid. Co do zasady to zgadzam się z Rosbergiem. Nie ma co tak szybko niszczyć sobie dobrze budowanego wizerunku.
Bardzo słabo za to zaprezentowało się Ferrari, wokół którego zrobiło się gorąco jeszcze przed weekendem wyścigowym. Kwalifikacje dla Ferrari do piąta pozycja Hamiltona i ósma Leclerca. A plotki? Prawdziwa bomba – Leclerc ma rozważać opuszczenie zespołu, bo nie widzi w nim potencjału na dobre wejście w nowe regulacje techniczne. Za nią kolejna – Lewis czuje się niesłuchany w zespole, a na koniec pogłoski o zagrożonej pozycji szefa zespołu, czyli Freda Vasseur’a. Charlesowi absolutnie się nie dziwię. Jest młody, ambitny i posiada ogromy talent. Ferrari co sezon pompuje balonik oczekiwań tylko po to, żeby on z hukiem wybuchł po kilku pierwszych wyścigach. Widać, że nie ma tam planu na długoterminowy rozwój. Co roku ma być lepiej, nauczyliśmy się przecież na błędach, po czym okazuje się, że znów popełniamy te same lub coraz to nowsze. Co do Lewisa, to nie wiem jak na to spojrzeć. Może wystarczyłoby stanąć przed lustrem i przyznać, że to już koniec, wypaliłem się. Żeby było jasno, to nie jest stwierdzenie na podstawie tego sezonu. Lewis jest w dołku już czwarty sezon. Fakt czasem zdarzy się magia jak sprint w Chinach czy zeszłoroczny wyścig na Silverstone, ale to za mało. Przez większość czasu widać w nim zmęczenie i rozgoryczenie. Ferrari miało być impulsem, który popchnąłby go dalej. Nie jest.
Fred Vasseur za to uważa, że jego pozycja jest niezagrożona. Wbija za to szpilkę zespołowi. Mówi, że zostało zmienione wszystko, poza jedną rzeczą, której zmienić się nie da… bo jest nad nim. Nic powiedzianego w prosto, ale kto miał zrozumieć ten zrozumiał.
Przechodzimy do głównego wyścigu, który jak wspomniałem do najciekawszych nie należał. Nie pomógł nawet fakt, że Russel startował obok Verstappena. Jak pamiętamy z GP Hiszpanii panom nie jest ze sobą po drodze. Wg Brytyjskich mediów, Russel powinien był na starcie prowokować Holendra, żeby „pomóc mu” zdobyć ostatni punkt karny do jego super licencji, a tym samym zawieszenie na jeden wyścig. Russel faktycznie próbował, choć nie na starcie. Pod koniec wyścigu, kiedy cała stawka znajdowała się za samochodem bezpieczeństwa Brytyjczyk nagle zwolnił co spowodowało, że Max na krótką chwilę „wyprzedził” go. Czy Russel zrobił coś złego? Absolutnie nie. Czy była to mądra decyzja? Również nie, bo mogła spowodować, że to on skończy z karą.
Inny Mercedes zaprezentował się niewiele gorzej. Startujący z P4 Kimi Antonelli zdobył swoje pierwsze podium w karierze. Włoch popisał się pięknym manewrem na starcie, wyprzedzając Oscara Piastriego, a potem zrównoważoną jazdą i trzymaniem dwóch McLarenów za plecami.
Na koniec podsumowanie Grand Prix Kanady zostawiłem najlepsze. Jak wspomniałem wcześniej, nie był to idealny weekend dla teamu z Woking. Norris był bez szans na podium i przebijanie się przez stawkę szło mu mozolnie, a Pistriemu odjechało mu ona wraz z Kimim w Mercedesie. Pozostała im walka o P4 (co też swoją drogą ułatwiło zadanie Antonellemu). Mogłoby się wydawać, że jest to „tylko” czwarte miejsce i obaj kierowcy podejdą do tego rozsądnie. Wiadomo przecież, że w McLarenie nie ma kierowcy nr 1 i ścigać się w granicach przyzwoitości można. Niestety, kiedy wydawało się, że Norris ochłonął i powoli się odbudowuje, Brytyjczyk dał się ponieść własnej fantazji. Chciał bardzo wyprzedzić zespołowego kolegę. Nie udało mu się to na dojeździe do ostatniej szykany. Był napędzony i chciał spróbować do zakrętu nr 1. Nie wiem co dokładnie myślał i jak to zaplanował, ale bardzo chciał to rozstrzygnąć jeszcze na prostej startowej. Próbował się wcisnąć między Piastriego a ścianę – mniej więcej ta przerwa miała pół bolidu szerokości. Fani doczekali się „papaya incident”. Nudny wyścig nagle nabrał barw, a głównym bohaterem stał się Norris, który jednocześnie ten wyścig nam zakończył. Całe szczęście drugi kierowca dojechał do mety bez straty pozycji, a sam lando od razu wziął winę na siebie. McLaren przynajmniej nie musi rozstrzygać sporu między kierowcami, aczkolwiek ktoś będzie musiał odbyć z Norrisem, bo idzie to w coraz gorszą stronę.
Na koniec zjeżdżamy z toru F1. Co prawda i z F1 w tle idealnie się nam to układa. GP Kandy i rok 2008 – zwycięstwo Roberta Kubicy, pierwsze i jedyne w karierze. Rok 2025 w ten sam weekend co wyścig w kanadzie odbywa się jeden z najtrudniejszych wyścigów samochodowych – 24h Le Mans. Zwycięża w nim Robert Kubica i cała załoga #83 w najwyższej klasie Hypercar jadąc żółtym Ferrari 499P zespołu AF Corse. Można by znaleźć jeszcze więcej powiązań i dodać, że GP Kanady w tym roku wygrał jego były kolega z Williamsa z 2019 – George Russel. Nie można także zapomnieć o zwycięstwie polskiego zespołu InterEuropol Competition w klasie LMP2 w składzie z polskim kierowcą Jakubem Śmiechowskim.
Był to piękny weekend dla Polskiego Motorsportu. Do Formuły 1 wracamy za dwa tygodnie w Austrii podczas domowego wyścigu ekipy Red Bulla.
Kajetan Baranowski
Expert F1