Targi motoryzacyjne w Genewie się nie odbyły, bo nikomu się nie opłacały. Po prostu nikt nie widział w tym interesu. Przykre to o tyle, że we współczesnym świecie wszystko na końcu musi się opłacać, czyli ktoś musi na tym zarobić. Tu i teraz — taka nasza europejska przypadłość. Tymczasem targi motoryzacyjne w Szanghaju nie tylko się odbyły, ale odbyły się z wielką pompą. Nie powinniśmy się na to obrażać, ale chyba powinniśmy się odrobinę obawiać. Staliśmy się leniwym, tłustym kotem, który skupił się tylko na konsumpcji.
Pojechałem do Poznania na targi motoryzacyjne, nie oczekując niczego, a i tak moje niskie oczekiwania zostały zawiedzione. Pokazy drifterów, filmy oferujące oklejanie supersamochodów, same supersamochody wystawiane przez grupy dilerskie. Do tego kilka klasycznych samochodów. Najliczniej reprezentowane były food trucki, które na dniu prasowym stały bezczynnie w oczekiwaniu na szkolne wycieczki w weekend. W osobnej hali swoje stoiska mieli dostawcy sprzętu okołomotoryzacyjnego. Smutny to był widok.
Były jednak dwie hale, które — według programu — aż pękały w szwach od premierowych modeli. Co prawda bez większej nadziei, ale poszedłem w poszukiwaniu… no właśnie, sam nie wiem czego. Przez wiele lat organizowaliśmy Targi Fleet Market. Potężny wysiłek całego zespołu, ale jakże radujący duszę, kiedy premierowo modele pokazywały takie marki jak Renault, Opel, Volkswagen, Mercedes, Škoda, BMW, Fiat czy Peugeot. Z aparatami w dłoniach — kłębiące się tłumy flotowców z jednej strony i specjaliści sprzedaży flotowej z koncernów z drugiej.
Wchodząc do hal numer 5 i 6, wiedziałem, że nie tego powinienem się spodziewać, ale jednak odrobinę się łudziłem. Pewnie nie zwróciłeś, drogi Czytelniku, uwagi, ale wszystkie wymienione powyżej marki są europejskie. Czy ma to znaczenie? Dla mnie ma, bo jestem lokalnym patriotą — począwszy od dzielnicy, przez miasto, kraj, i na Europie kończąc. Chciałbym, żebyśmy produkowali najlepsze samochody na świecie. I z tą chęcią, ale bez nadziei, wszedłem do hal o numerach 5 i 6.
Smutek potęgował się we mnie z każdym kolejnym krokiem, bo w Poznaniu nie było europejskiej motoryzacji. NIE BYŁO. Jak mały, zagubiony na wielkim targowisku chłopczyk, desperacko szukałem znajomych twarzy (marek). Czegoś, co znam, czegoś, co w moim serduszku dobrze się kojarzy. Pobiegłem na stoisko Mazdy. Uff, tak, to marka, którą znam, są osoby, które nie są mi obce, i nawet pokazany model — Mazda 6e — jakby znajomy, mimo że elektryczny. Tylko że to Mazda, a więc Japonia.
Zaraz, zaraz — znajome samochody, lecę! Trafiłem na dwa przepastne stoiska, wypełnione głównie przestrzenią między kilkoma samochodami. To też symptomatyczne, że aby zniwelować wrażenie pustki, wystawcom zaoferowano gigantyczne powierzchnie do zagospodarowania. KIA — jak dobrze. Po sąsiedzku, a jakże — bratnia marka Hyundai. Na stoisku trzyliterowych braci z Korei — elektryczny dostawczak PV5, a w marce na „H” — mały, wariacki Inster. Super, tylko że to marki azjatyckie.
Znikąd nadziei, znikąd europejskich firm. Owszem, odrobinę sytuację podratowali dilerzy, bo pokazał się diler Mercedesa czy Renault z oszałamiająco fajnym modelem Renault 5 E-Tech, ale to wszystko.
Czym więc wypełnione były hale 5 i 6, szumnie ogłoszone siedliskiem premier? Markami chińskimi. Tymi odrobinę bardziej znanymi, jak OMODA czy BAIC, i tymi, których nawet nie umiem wymówić. To nie ignorancja z mojej strony, tylko sceptycyzm, pogłębiony rozmową z dwoma flotowcami spotkanymi na targach.
— Gdzie Seres? — zapytał jeden.
— Co? — odpowiedziałem z nieudawanym zdziwieniem.
— Seres, marka taka, co trzy lata temu miała zwojować polski rynek.
— A to nie ma już?
— A takie mieli plany: tyle salonów, tyle modeli. Z większością tych marek będzie podobnie.
Tomasz Siwiński